Remont z usterkami
Komedie niezbyt często goszczą na wrocławskich festiwalach i w ogóle ten gatunek dramatyczny nie ma specjalnego wzięcia u współczesnych autorów. Wydaje się to dziwne, zważywszy iż jesteśmy narodem, którego humor nie opuszcza nawet w chwilach najtrudniejszych, a w którym przypinanie bliźnim złośliwych łatek stanowi jedno z ulubionych zajęć. Owa niechęć do pisania komedii bierze się zapewne stąd, że pomijając nawet ogromny stopień trudności, zalicza się je zwykle do twórczości mało ambitnej. Któż zatem zechce wziąć na siebie dobrowolnie miano twórcy pośledniej literatury. Tu wprawdzie koło nieco się zamyka, ponieważ pisywane od czasu do czasu komedie są na ogół poślednie, co rodzi konsekwencje jak wyżej. Aby temu zaradzić podejmowane są próby uszlachetniania gatunku poprzez m. in. nadawanie komediowym sytuacjom niby-podwójnych znaczeń, filozoficznych podtekstów itp. Te wszystkie drogi wiodą, niestety, na manowce, czego dowodem "Remont" - debiut dramaturgiczny znanych i utalentowanych filmowców Andrzeja i Janusza Kondratiuków. Punktem wyjścia jest tu remont mieszkania. Wiadomo, na ten temat można napisać skecz satyryczny o fachowcach, którzy przyszli, wzięli zaliczkę, poszli, wrócili, zrobili kaloryfery na suficie itd... itd. W omawianym przypadku remont jest sprawą marginalną, zaś główną... właśnie nie bardzo wiadomo co. Przedmałżeńskie rozterki bogatej pani Krystyny i młodszego od niej narzeczonego? Sytuacja pana Janka i pana Stasia (fachowcy), którzy telefonicznie zamówili sobie dziewczyny i nie wiedzą jak pozbyć i się z mieszkania jego właścicielki? Te perypetie czwórki bohaterów sztuki zresztą niemalże nie funkcjonują. Są raczej pretekstem do dialogów, w których błyska z rzadka trafna i błyskotliwa kwestia, reszta zaś wydaje się być zlepkiem dość przypadkowych zdań pokrewnych różnym tekstom kabaretowym. Nie brakuje w nich "momentów" czyli tzw. mocnych wyrażeń, brakuje zaś wyraźnie celu, którym na pewno nie jest - jak twierdzi przytoczona w programie recenzja - "dobieranie się do mentalności współczesnych okazów ludzkich. Tych okazów w ogóle nie ma, a jeśli istnieją jako sceniczne postaci, zasługa to wyłącznie aktorów - z taktem i dyskretnie grającej Danuty Szaflarskiej, utrzymujących się w tonacji rodzajowej Ryszarda Pietruskiego i Wojciecha Pokory oraz groteskowego Piotra Fronczewskiego. Brak autorskich pomysłów spowodował, że aktorzy musieli ich mieć dużo, choć jak na mój gust, aż nazbyt wiele (niektóre zapewne dołożył autor-reżyser). Trochę to może i wina publiczności, którą rozśmieszało już nawet to, że Fronczewski siada na fotelu, a Pokora bierze do ręki szklankę. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby któryś z nich spróbował zagrać Hamleta. Należąc do wiernych kibiców telewizyjnych kabaretów Olgi Lipińskiej, uważam, że etykietki "strasznie śmieszny" mogą być jednak szkodliwe.